Kiedy w księgarni widzę książkę,
na której grzbiecie można napisać nie tylko tytuł i nazwisko
autora, lecz także sporą notkę biograficzną okraszoną zdjęciem
i szczegółowe streszczenie, to od razu wyobrażam sobie, jakie
męki przechodził autor, a potem redaktorzy, żeby wystukać te 700
tysięcy znaków i stworzyć z nich jakąś spójną całość.
Zaraz potem pojawia się pytanie, czy
jest dziś jakakolwiek historia warta tych setek tysięcy uderzeń w
klawiaturę?
Pewnie jest, przede wszystkim dla
wydawcy. Gruba książka, to produkt robiący wrażenie poważnego i
wartościowego, tym samym klient łatwo wysupła już nawet 49,90
złotych by wejść w jego posiadanie. Marniutką książkę na 200
tysięcy czy mniej znaków trudniej sprzedać za dobrą cenę. Trzeba
wtedy mieć w ofercie więcej tytułów, co ponosi koszty
funkcjonowania wydawnictwa i promocji..
To jednak co jest dobre dla wydawcy,
nie zawsze jest dobre dla czytelnika i... autora. Ten ostatni musi
bowiem wywatować tekstem swoją opowieść, więc często staje się
ona zbiorem powtórzeń, banałów i ciężkostrawnych dłużyzn.
Przy pisaniu „na siłę” zwykle ujawniają się niedoskonałości
intelektu twórcy. Czytelnik zaś zaczyna gubić się w niespójnych
opisach i irytować niezbyt inspirującymi treściami. Co ciekawe,
zapewne, gdyby taką powieść skrócić do 200 tysięcy znaków,
byłaby czytana z wypiekami na twarzy.
Trendy w modzie nie są wieczne.
Również książki-cegły zostaną w końcu zmarginalizowane. W
Ameryce podbijają właśnie rynek minibooki. Oczywiście ten
wynalazek zawdzięczamy zjawisku szybkiego wypierania za oceanem
książki tradycyjnej przez elektroniczną. Minibook to nic innego
jak historyjka za dolara. Genialne marketingowo, doskonały argument
w walce z piractwem. Świetny dla pisarza, który zamiast jednej
książki raz na rok, czy dwa lata może tworzyć serię kilku czy
nawet kilkunastu minipowieści, cały czas ją doskonaląc. Wzrosną
również jego dochody – ebook-cegła za kilkanaście dolarów
wielu czytelników prowokuje do wpłynięcia na pirackie wody. Na
szukanie w sieci spiraconej książki za dolara szkoda czasu. I
jeszcze jeden ważny argument. Irytacja z kupienia za dolara czegoś,
co nam się nie podoba, jest dużo mniejsza niż wyrzucenie w błoto
dolarów kilkunastu.
Ciekawy pomysł - może kiedyś i do nas to dojdzie, ale myślę że mole książkowe pozostaną przy tradycyjnej książce :)
OdpowiedzUsuńTeż mam nadzieję, że książka papierowa przetrwa, choć zapewne trzeba się będzie liczyć z tym, że będzie droższa.
UsuńNie wyobrażam sobie czytania takich minibooków. Wolę postawić na zwykłą książkę.
OdpowiedzUsuńJestem niepoprawna idealistką i pewnie dlatego wierzę, ze minibooki tylko wzmocnią rynek czytelniczy.
Usuń